Jako że od piątkowego poranka mieliśmy na sobie bez przerwy te same ciuchy i niemal żadnych kosmetyków poza kupionymi tutaj na miejscu: mydłem, szczoteczką i pastą do zębów, dzisiejszy poranek nie napawał nas optymizmem. Po śniadaniu zadzwoniliśmy pod wskazany wczoraj na lotnisku numer i po krótkiej rozmowie dostaliśmy pocieszającą informację, że nasz bagaż przyjedzie do nas koło południa.
To już coś - pomyśleliśmy. Ta wiadomość od razu nas pokrzepiła, więc niesieni na skrzydłach optymizmu poszliśmy do biura turystycznego na dworcu, żeby kupić bilety pociągowe na do Mathury i Jaipuru. Po blisko godzinie spędzonej w wijącej się dziwnymi zakolami kolejce dostaliśmy bilety i czym prędzej pobiegliśmy do hostelu w nadziei na odzyskanie bagażu.
Na miejscu wyszło małe rozczarowanie, ponieważ według obsługi ktoś dzwonił z lotniska i powiedział, że przywiezie plecaki koło 15. No cóż, w perspektywie czekała nas wyprawa na miasto znowu w tych samym ciuchach:)
Pogodzenie z tą myślą zabieraliśmy się do wyjścia, kiedy nagle ni stąd ni zowąd zadzwonił telefon w pokoju i ku naszej wielkiej uciesze usłyszeliśmy, że bagaże czekają na dole.
Radości było bez liku, choćby dlatego, że poza ciuchami i kosmetykami w bagażu Łukasza był nasz duży aparat.
Teraz można było ruszać. Na pierwszy cel wybraliśmy Red Fort - kompleks fortyfikacji obronnych z XVII w. Wszystko zostało zbudowane z czerwonego piaskowca, a nam najbardziej podobały się łuki z okrągłymi wcięciami, które wyglądem przywodziły na myśl orientalne pałace sułtanów.
Odbyliśmy dosyć szybki spacerek po kompleksie, a to głównie przez to, że nie mieliśmy ze sobą wody i bardzo szybko zaczęło nas suszyć.
Później ruszyliśmy w stronę Jama Masjid, czyli największego meczetu w Indiach. Przy okazji mieliśmy szansę na skorzystanie z rykszy rowerowej, której kierowca powtarzał jak zaprogramowany robot: "This is bazaar. This is old DELHI". I tak w kółko...
Przed wejściem przywdziałam na siebie mój sarong, ale panowie nieunikający jakiejkolwiek okazji, aby zarobić polecili założenie zwiewnej tuniki do kostek w krzykliwym pomarańczu.
Po zaliczeniu tych 2 atrakcji turystycznych było na tyle późno, że zaczęliśmy wracać do hostelu.
Przy okazji - dzisiaj zobaczyliśmy po raz pierwszy wagony metra tylko dl akobiet. Przekonaliśmy się o tym dosyć dosadnie, ponieważ niczego nieświadomi wsiedliśmy do takiego wagonu, a Łukasz został mile wyproszony.
Warto też wspomnieć, że w Indiach obowiązuje ścisły podział płci w wielu aspektach życia: i tak - wszędzie są 2 kolejki, w metrze, przed wejściem do budynków. Jedna kolejka jest dla panów, a druga dla pań. Pań jest zawsze mniej, więc zawsze stoją krócej w tych różnych ogonkach.
Wieczorem poszliśmy na pyszną kolację, gdzie dostaliśmy thali – to danie w skład którego wchodzą papadamy, pikle, ryż, dahl i curry warzywne oraz jogurt, który smakował jak zsiadłe mleko. I to wszystko za 7 złotych i to w restauracji! Dla wyjaśnienia papadamy to cieniutkie i kruche placki, pikle – mieszanka ostrych papryczek i nie wiadomo czego jeszcze, a dodają je do wszystkiego. Jeśli ktoś lubi ostre, jego podniebienie będzie mile połechtane. No i jeszcze dahl, czyli coś w rodzaju zupy z fasolą i innymi dodtakami – akurat nasza była super przyprawiona.
Tak posileni zrobiliśmy jeszcze rundę po Pahar Ganj, obserwując, jak ludzie zaopatrują się w tony fajerwerków przed świętem Diwali.
Łukasz natomiast zafascynowany obecnością dzikiej zwierzyny na ulicy, obfotografowywał dorodne jałówki i krowy – takie indyjskie ruchome przeszkody uliczne.