Na hostelworld.com Aga po zbyt długich namysła ch zabukowała nam pokój 2 osobowy z shared bathroom w Explorers Hostels w China Town. To tylko 1 ringgit (1 przystanek) kolejką od KL Sentral - gdzie przywiózł nas autobus z lotniska. Tak więc dosłownie po 15 minutach byliśmy na miejscu i już od wejścia wiedzieliśmy, że to był dobry wybór. Już recepcja - lobby wydały się bardzo sympatyczne, a potem już było lepiej. Pokój co prawda bez okien (i prześcieradła do przykrycia się), ale z klimą i całkiem przestronny, a co najważniejsze - czysty z wykładziną na całej podłodze. Wspólne łazienki duże, czyste, z ciepłą wodą prysznic. Do tego w cenie internet w lobby (wi-fi i 2 komputery), śniadanie (toast z dżemem czy masłem orzechowym), kawa i herbata 24h/dobę oraz miła obsługa. No i świetna lokalizacja, tuż obok Petalang Street (taki Kualalumpowy Khao San), ale bez hałasu i zapachów. Cena może nie powala - bo aż 86 ringgitów za dobę (ok 75 zł za pokój) ale nam się tak bardzo spodobało, że już zarezerwowaliśmy sobie noclegi drodze powrotej (za ponad miesiąc). Tym razem dostaniemy najładniejszy pokój i do tego z oknem.
Naszym największym problemem było to, gdzie zostawić zimowe ciuchy, w których jechaliśmy do Paryża. Miesiąc przechowalni na lotnisku czy dworcu kolejnowym w Kuala Lumpur to koszt 300-500zł. Na Bali byłoby może taniej, ale musielibyśmy się wracać po nie. A że w planach na koniec podróży mamy 3 noce w Kuala na zwiedzanie przeznaczone, to to miasto właśnie było najlepszym miejscem na nasze czapki i szaliki.
Czy się udało rozwiązać problem dowiemy się za miesiąc, bo miły chłopak z naszego hostelu powiedział, że przechowa nam torbę w tzw "staff roomie" czyli schowku pod schodami, gdzie przechowuje się walizki. I do tego za darmo! Tak więc jesteśmy o kilka stów bogatsi i kilka kilogramów mamy lżejsze plecaki. Trzymamy kciuki, że nasza torba nikogo nie zainteresuje na tyle, że sobie coś z niej pożyczy :)
Na Petalang Street cały dzień jest gwarno, a wieczorem otwiera się jeszcze więcej budek i aż trudno przecisnąć się pomiędzy torebkami od Luise Viton, okularami Ray Beans, butami Adidasa i Pumy, Rolexami, nowościami na DVD i wieloma ciekawymi i nie oryginalnymi rzeczami. Ceny dosyć wygórowane, ale otwiera to pole do negocjacji, bo negocjować tam trzeba ostro. Nas nic zbytnio nie interesowało tym razem, poza tym ceny wydały się zbyt wysokie. Po Tajlandii nie tak łatwo nas nabić w butelkę na torebkach od Chanell czy Prady.
Ja tylko kupiłem sobie okulary O'key za 12 złotych (a te same inni proponowali za 40 zł) i zjedliśmy co nieco na kolację.
No właśnie - trafiliśmy do takiej chińskiej jadłodajni (prawie naprzeciwko hostelu China Town 2 - myśleliśmy nad nim, ale jak go zobaczyliśmy oblepionego budami w gwarze i zapachach ulicy - to ucieszyliśmy się, że wybraliśmy Explorers 2 ulicę dalej), gdzie za 2 talerze wegetariańskich smakołyków zapłaciliśmy 6 ringgitów (jakieś 5,5 złotego). Cena piwa (Tiger 660 ml) przy tym wydała się ogromna - bo aż 15 ringgitów, ale doskonale ugasiło ono pożar w naszych ustach po zbyt ostrym sosie. Wróciliśmy tam też na lunch następnego dnia przed wylotem do Bali, gdzie za więcej na talerzu (i do tego z mięskiem) zapłaciliśmy 9 ringgitów (średnio 1 ringgit za 1 potrawę/ryż/makaron).
Oczywiście mogliśmy pójść do lepszej "restauracji" tuż obok, gdzie ceny zaczynają się od 15 ringittów za danie, ale po co, skoro można zjeść razem z lokalesami za 1/3-1/5 ceny a równie smacznie.
Pierwsza doba w Kuala upłynęła nam na adaptowaniu się do strefy czasowej i odsypianiu długiej i męczącej podróży. A za chwilę wsiadamy po raz kolejny do samolotu Air Asia i lecimy na Bali.