Wylecielismy ostatniego dnia waznosci naszej wizy, po interesujacych 30 dniach w Indonezji. Oczywiscie urzednicy imigracyjni liczyli dni, ale my tez umiemy liczyc, wiec uniknelismy kary za przedluzenie wizy.
Lecielismy do Penangu - malej wyspy na polnocnym zachodzie Malezji - polaczonej z ladem baaaaaaaaardzo dlugim mostem z Banda Aceh. SAMOLOTEM ZE SMIGLAMI i to dwoma na dodatek.
Aga do dzis nie wie, jak udalo mi sie ja wsadzic do tego malutkiego samolotu (nie trzeba podstawiac nawet schodow, wchodzi sie do niego z plyty lotniska), jednak sam lot byl bardzo spokojny, cichy i mily, tak wiec mamy kolejny samolot na naszej liscie zaliczony.
A Penang to mieszanka chinsko-indyjska, z przewaga Chinczykow oraz wielkich, na 30 i wiecej pieter wiezowcow (condominum) nad brzegiem morza, oraz osiedlami szeregowek wewnatrz ladu.
Ogolnie to jedlismy tam, a raczej obzeralismy sie, indyjskimi smakolykami, zas w piatek wzielismy skuter i objechalismy wyspe. Slonce nas spalilo na plazy, obsiadly motyle w Butterfly Farm (wstep jedyne 27 zlotych od osoby), a wiatr i szybki skuter niezle nas przewial, wiec obudzilismy sie w niedziele troche polamani i paracetamol poszedl w ruch.