Na ten dzień zaplanowaliśmy wyprawę motorową po wyspie, żeby zobaczyć najważniejsze atrakcje Boholu.
Dostaliśmy nowy sprzęt, który nie był jeszcze nigdy wypożyczany, więc przez chwilę towarzyszył Łukaszowi mały stres, który okazał się zbędny, bo Łukasz świetnie sobie poradził.
Ok, to zaczynamy. Wsiedliśmy i pojechaliśmy trasą wzdłuż morza, która ostatecznie miała nas zawieźć na Chocolate Hills.
Jak pierwszą rzecz, którą podobno trzeba było zobaczyć, był ponad 7-metrowy pyton. Jeden z największych żyjących na świecie w niewoli. Niestety, obraz ten nie był zbyt ciekawy z kilku powodów. Po pierwsze, pyton siedzi w klatce, która nie jest chyba szczytem jego marzeń. Po drugie, jest chyba naćpany, bo ludzie normalnie do niego wchodzą, a gadzina owija się im wokół szyi jak potulny baranek. Po trzecie, w trakcie naszych odwiedzin pyton spał, zwinięty w słodki kłębuszek. Należy dodać - wielki kłębuszek.
Jednak 25 php od głowy, które zapłaciliśmy za bilet, nie poszło na marne. Być może właściciele tego przybytku obliczeni na chwilową niedyspozycję pytona, który nażarty spał sobie smacznie, zapewnili dodatkowe atrakcje w postaci występu transseksulanych miejscowych gwiazd. Oczy was nie mylą, kiedy to czytacie, tak jak nie zmyliły nas, kiedy przed klatką z pytonem na skleconą drewnianą obskurną scenę wkroczył/a słusznej postury, w kusej sukieneczce i z łapami jak bochny chleba osobnik, który wyginał się w rytm przebojów Madonny lecących z playbacku. Dla szczególnie zainteresowanych, mamy nagranie video, którym możemy się podzielić.
To tyle wrażeń z pytona. Dalej po drodze czekały nas jeszcze zabawniejsze zdarzenia. Kolejnym punktem na mapie wycieczki była wizyta na floating restaurant. Boże uchowaj, żebyśmy nigdy już tak nie zbłądzili. Najpierw, wytłumaczę na czym polega floating restaurant. Mianowicie, płaci się za bilet - 300 php ( za to jedzenie do oporu i jeden napój) + 100 php (nie wiadomo za co) i wchodzi się na łódkę, na której urządzono prowizoryczną restaurację. Na łódce jest bufet i dziwna kapela, która wyje jak pies do księżyca. W cenie można zjeść ile się da. Trzeba jednak sprostować, że jedzenie nie należy do najsmaczniejszych i to jakieś ochłapy dosłownie były. Nieprzyprawione, nieapetyczne, a cena po prostu skandaliczna. Później zaczął się rejs łódką, a po drodze obowiązkowy postój, bo na jakiejś tratwie poprzebieranie panie i panowie zaczęli tańczyć miejscowy taniec i zbierać pieniądze do puszki. Marzyłam, żeby ten rejs jak najszybciej się skończył. Niestety, trwał aż godzinę.
Wysiedliśmy czym prędzej i ruszyliśmy, żeby oglądać tarsiery - endemiczny gatunek włochatych zwierzątek zamieszkujący Bohol, który charakteryzuje się wyłupiastymi oczami i nocnym trybem życia. Zwierzątka były urocze, tkwiły przyczepione do drzew i nie robiły sobie niczego z tłumów, które się na nie gapiły. Swoją drogą znowu powstało u nas pytanie, czy zwierzaki nie są czymś szprycowane, bo żeby siedzieć tak spokojnie na drzewie cały dzień, to poza wyłupiastymi oczami, trzeba mieć jeszcze niezłą cierpliwość.
Na koniec pojechaliśmy na Czekoladowe Wzgórza. O tej porze roku, nie mają jednak nic wspólnego z pierwszym członem swojej nazwy, bo zamiast brązowej trawy charakterystycznej dla pory suchej pokrywała je soczysta zieleń. Może wzgórza nie porywają, a z bliska przypominają wielkie kopce kreta, ale warto zobaczyć takie 'freak of nature', jak to określił Łukasz.
I zwiedzania byłoby na tyle, a czekała nas jeszcze droga powrotna, choć tyłki bolały nas już niemiłosiernie.
Dotarliśmy już po zmroku, który zapada około 17.40, więc i poszaleć długo nie można za dnia.
W tym miejscy warto jeszcze wspomnieć, że na kolację wybraliśmy się na Bohol Bee Farm, która słynie z produkcji organicznej żywności. Uwaga: miejsce nie jest przereklamowane, a jedzenie, które serwują, jest naprawdę pyszne. Pozwoliliśmy sobie nawet na zakup pesto, które przywieziemy do Polski. Było po prostu wyśmienite.