W nocy przyszła burza lub sztorm, a może obie rzeczy jednocześnie. W każdym bądź razie spadł nam karnisz i firanka w pokoju, bo tak wiało. A później lało. A później lało nad ranem.
No cóż, pora deszczowa...
Wzięliśmy jednak motor z zamiarem wybrania się na słynną miejscową plażę - Alona Beach, nazywaną małym Boracay, czyli inaczej zagłębiem turystycznym.
Wszędzie było widać pustki, bo turystów jest naprawdę mało, aczkolwiek regularnie jacyś się pojawiają. Plażowe lokale przedstawiały nostalgiczny widok i zionęły pustkami. Na plaży skusiłam się na masaż całego ciała i było nawet przyjemnie, gdyby jeszcze tylko wyszło słońce i przestało wiać.
Posnuliśmy się w jedną i drugą stronę, a później przysiedliśmy w jakiejś knajpce, gdzie byliśmy jedynymi klientami. Akurat serwowali rum z colą w cenie 70 php za 2 drinki. Wychodziło po 2,50 na głowę za drinka.
Wróciliśmy w samą porę przed kolejną ulewą. Na kolację pojechaliśmy w kurtkach przeciwdeszczowych. Zdążyłam się jeszcze spakować i byliśmy już prawie gotowi, żeby opuścić naszą małą przystań na Boholu.