Dzień rozpoczęliśmy od przejażdżki autousem do Ubud. Oczywiście nieodłącznymi towarzyszami podróży były: duchota i gorąc nie z tej ziemi.
Po godzinie wysiediśmy w Ubud - ponoć kulturalnej stolicy Bali. Na pierwszy rzut oka wydała się jedną wielką cepelią, mnóstwem sklepików oferujących wyroby wszelkich sztuk rzemieślniczych.
W Lonely Palnet polecali nocleg u Nicka. Wzięliśmy więc nasze plecaki i dzielnie ruszyliśmy na poszukiwania guesthouse'u. Na miejscu okazało się, że mają komplet, a z racji remontu w zestawie oferowali tylko 4 pokoje. Ciężko było się załapać, nawet poza sezonem. Operatywny pan z recepcji nie dał nam jednak zginąć i zadzwonił do kolegi, który podobno miał fajne pokoje. Po 10 minutach i małych negocjacjach znaleźliśmy się pokoju, który stanowił część domu całej rodziny. Z tarasu mieliśmy widok na pola ryżowe. Pokój był dosyć duży i była w nim nawet ciepła woda. Co za odmiana po Kucie.
Wypożyczyliśmy też skuter i stwierdziliśmy, że ten dzień poświęcimy na szybkie rozejrzenie się po Ubud. Na pierwszy ogień poszedł Monkey Forest. Był to kompleks świątynny całkowiecie opanowany przez przedstawicieli niższego gatunku w postaci makaków. Już w Uluwatu wiedzieliśmy stada małp, ale trzeba przyznać, że tutaj także każdy skrawek ziemi był oblężony przez te pazerne i i czasem złośliwe zwierzęta.
Po tej wizycie wsiedliśmy ponownie na motor i ruszyliśmy do centrum Ubud. Przewodnik głosił, że można tam zobaczyć pałac królewski, zamieszkiwany przez rodzinę królewską z Bali. Niestety dla zwiedzającyh udostępniono jedynie, można powiedzieć, przedsionek pałacu i tak naprawdę nic ciekawego nie można było zobaczyć.
Dzień się jeszcze nie skończył, więc na skuterku wyjechaliśmy z miasta na poszukiwanie mocnych wrażeń w okolicy. Wybraliśmy się na północny zachód Ubud.
Po drodze zauważyliśmy oznaczenie punktu widokowego na zachód słońca. Pojechaliśmy oczywiście tamtą stronę. Kiedy zostawiliśmy skuter na końcu drogi, przed nami rozpościerała się polna ścieżka na wzniesieniu, po którego obu stronach były dwie dolinki z rzekami w dole. Cały krajobraz był powalająy, ponieważ porażał wzrok kaskadami zieleni, które zdawały się spływać z samej góry i zalewać wszystko dookoła. Poszliśmy tą ścieżką, jak długo się dało, ale na końcu zoreintowaliśmy się, że prowadzi do wioski. Postanowiliśmy nie zapuszczać się w te rejony i zaczęliśmy zawracać.
A teraz historia dla wytrwałych, którzy dotrwali do końca postu. Takie chińskie ciasteczko z niespodzianką.
Kiedy wsiedliśmy na skuter w droge powrotną, zaczęliśy podziwiać widoki, które mieliśmy po obu stronach drogi, a niespodziewanie zza zakrętu wyłoniło się auto osobowe. Aby minąć się na tej polnej drodze Łukasz zjechał maksymalnie na bok. Niestety ciężar maszyny przygwoździł nas na tyle, że motor upadł na nas, a my razem z nim na pobocze. Całą sytaucję obserwowało 4 młodych Indonezyjczyków oraz "biali" pasażerowie osobówki. Ci ostatni nie raczyli się nawet obejrzeć. Miejscowi pomagali nam podnieść skuter, ale okazało się, że to nie koniec przygód. Kiedy podnosiłam się z pobocza, zrobiłam krok do tyłu, żeby odejść od skutera i tutaj niespodzianka, wpadłam do rowu na polu ryżowym. Okazuje się, że ich pola ryżowe mają dookoła rowki, którymi płynie woda i ja właśnie wpadłam w taką dziurę w ziemi. Indonezyjska dziewczyna pomagała mi wstać, podając rękę, a ja zaśmiewałam się tak głośno, że nie mogłam opanować tego ataku dobrego humoru. Zresztą umorusana błotem i wyciągana z rowu musiałam być niezłym widokiem. Odtąd Łukasz męczy mnie historią o ataku krwiożerczego pola ryżowego i coś w tym jest, bo pierwszy kontakt z polem ryżowym okazał się dla mnie dosyć niespodziewany i ekscytujący.
P.S. od Lukasza - Indonyzejczycy się też śmiali, ale z nas :)