Po wizycie w Vrindavan obskurnym i zatłoczonym autobusem pojechaliśmy do Agry, aby podziwiać Taj Mahal. Wg przewodnika, przystanek autobusowy jest tuż przy Forcie Agra, jakies 2-3 km od Taj, jednak kierowca wyrzucił wszystkich jakieś 13,5 km od Taj Mahal, więc nie obeszło się bez namolnego rikszarza, który w końcu za 500 rupii obwoził nas po Agrze.
Po drodze dołączył się jakiś jego znajomy z biura turystycznego, który lepiej mówił po angielsku i powiedział wszystko co było ważne - czego nie można wnieść do Taj, że trzeba upomnieć się o gratisową wodę i skarpetki i żeby niczego nie kupować bo drogo (no i że oni nas zawiozą na bazar gdzie będzie "taniej"). Informacje były przydatne, daliśmy bagatela po 750 rupii od głowy za bilet, i po dokładnej, naprawdę dokładnej rewizji mojego plecaka weszliśmy na teren Taj Mahal.
Zdjęcia i przedoniki nie kłamią. Jest to przepiękna budowla. Choć wygląda jak świątynia, jest to "tylko" mauzoleum, które wybudował zrozpaczony mąż dla swojej zmarłej żony. Budowla jest ogromna, piękna, ale dużo lepiej wygląda z zewnątrz niż we wnątrz, bo w środku jest ciemniej i jedyne co można podziwiać to zdobienia w kształcie liści i kwiatów wykonane podobno z 35 różnych kamieni szlachetnych i półszlachetnych (te same zdobienia są na zewnętrznych ścianach, więc poszło mnóstwo tych kamieni) oraz grób żony i dostawione później jej zmarłego męża.
W Taj spędziliśmy ok 1,5 godziny, gdyż otaczający teren jest spory, do tego aż trudno było powstrzymać się od robienia zdjęć Taj spod różnych kątów i ujęć. Zgrzani od mocnego upału wsiedliśmy do rykszy i pojechaliśmy do Fortu w Agrze. Dzięki zachowaniu biletu z Taj, za wstęp zapłacilismy tylko 250 rupii od głowy (zamiast 300) i przez kolejną godzinę podziwialiśmy piękno budowli tego fortu oraz jego skomplikowaną historię. Z Fortu również rozpościera się widok na rzekę Jamunę i górujący nad nią Taj Mahal.
W tym momencie poczuliśmy również ogarniające nas zmęczenie - przecież od 7:30 zwiedzaliśmy non stop, więc pomimo wielkiego uporu rykszarza, który strasznie chciał nas zawieść na zakupy, udało się nam wymusić na nim podrzucenie nas na autobus do Mathury. Jednak znowu nie był to dworzec przy Agra Fort, tylko ta sama autostrada, 13 km od Taj. Tam złapał on dla nas autobus, wygodniejszy, ale totalnie rozklekotany, który jak się okazało nie zajeżdżał do Mathury, tylko wysadzał ludzi na autostradzie, 8 km od miasta.
Gdy dojechaliśmy do tego miejsca, było już ciemno jak oko wykol. Dopadli nasz krzyczący przez siebie rykszarze, ale żaden ani słowa po angielsku nie mówił, albo chcieli nas dorzucić do już przepełnionych tuktuków. Załamaliśmy się trochę, że będziemy musieli po nocą i w kurzu iść 8 km w ciemni, ale jeden z rykszarzy był bardziej kumaty niż inni i nas podrzucił do miasta. Oczywiście zamiast 10 rupii od głowy (co płacą lokalni) myśmy musieli zapłacić po 40, ale już byliśmy na przedmieściach. Jeszcze tylko wystarczyło złapać moto rikszę i za kolejne 120 rupii wreszcie znaleźliśmy się pod naszym hotelem.
A gdy jeden stress związany z powrotem odszedł, pojawiło się coś nowego. Na naszej ulicy, pod hotelem zobaczyliśmy się żebrzące matki z dziećmi, śpiące na kawałku koca, prosto na ulicy. W ogóle chyba ze względu na Divali pojawiło się na ulicy dużo więcej ludzi i trochę bardziej stresująco było nocą przechadzać się po okolicznych uliczkach. Widok tych kobiet z dziećmi śpiących na ulicy chyba zdziwił tylko nas, bo lokalesi jakoś nie zwracali na nie uwagę. Nam było to trudno, gdyż codziennie, wchodząc i wychodząc z hotelu widzieliśmy ich smutne oczy i brudne łachy.