Diwali - to jedno z najważniejszych świat w Indiach, trwające 5 dni. W tym roku zaczęło się w środę 25 października (od światowej premiery filmu Ra One z Szarukiem - "be superhero to your son this Divali") tzw. Małym Diwali, zaś 26 to główne obchody i dzień wolny od pracy. Hindusi do Divali przygotowują się kilka dni, przede wszystkim przystrając domy w tysiące choinkowych lampek. Całe domy, sklepy, są obwieszone różnokolorowymi lampkami, tak że całe miasto jest przystrojone tak, jak u nas na Boże Narodzenie.
Tego dnia daliśmy sobie chwilę na wyspanie się, bo co to za wakacje jak codziennie wstawaliśmy o 6 am. Po późnym śniadaniu wybraliśmy się na godzinną wyprawę łódką po rzece Jamuna podziwiając ghaty od strony wody a następnie właściciel hotelu (za każdym razem gdy piszę hotel uśmiecham się pod nosem, bo z hotelem to mało miało do czynienia, raczej był to duży dom, w którym wynajmowali dosyć obskurne pokoje, a po dziedzińcu latały małpy) załatwił nam na pół dnia moto rykszę. Na nasze nieszczęście jej kierowca - brudny jak diabli starszy facet - po angielsku nie znał ani słowa, więc jak mieliśmy jakiś z nim problem, trzeba było zaczepiać Hindusów coby tłumaczyli z angielskiego na hindii.
I pojechaliśmy ponownie do Vrindavan. Tam najpierw zaliczyliśmy bazar, gdzie można było kupić wiele parafrenaliów, figurek i obrazków Kryszny, hinduskie różańce, kadzidła i ubrania. Aga szukała sari, ale nic ładnego nie znalazła, ja za to kupiłem sobie białą kurtę, co by wyglądać bardziej swojsko, gdy pojedziemy do świątyni na Divali. Naszemu kierowcy się spieszyło, więc zabrał nas siłą z targu i po negocjacjach pojechaliśmy prawie brzegiem Jamuny obejrzeć kolejne świątynie. Choć były one ciekawe, to co na nas wywarło największe wrażenie to było to, jak, na obrzeżach tego miasta żyją ludzie. Ich domy przypominały chlewy, mieszkali razem ze zwierzętami (krowami), wszyscy brudni i zanidbani, a ich "domy" rozpadające się. Chyba jeszcze takich fatalnych warunków nie widzieliśmy, a sporo różnych wiosek w Azji czy Meksyku już udało się nam zobaczyć. No może w Kambodży było gorzej, ale czyściej.
Na szczęście te widoki nie zakłóciły nam świątecznego nastroju i w końcu trafiliśmy ponownie do świątyni Hare Kryszna. W zachodzącym słońcu, rozświetlona setkami oliwnych lampek i sznurami światełek choinkowych wyglądała przepięknie. Cały czas do świątyni wlewały się tłumy wiernych, zarówno białych jak i lokalnej społeczności - Hindusów. W świątyni tłum śpiewał i tańczył radośnie a my posililiśmy się smacznym prasadam i czekaliśmy na główne obchody.
Około godziny 18:45 rozległo się bicie dzwonu (które trwało dobre 15-20 minut) i w ciągu kilkudziesięciu minut kilkaset osób śpiewając specjalną pieśń na tą okazję przeszło przed trzema ołtarzami trzymając w rękach lampki oliwne modląc się o pomyślność do Kryszny. My również dostaliśmy w rękę taką lampkę i ja razem z mężczyznami, a Agnieszka z kobietami, w tłumie przeszliśmy przed ołtarzami. W całej świątyni wibrowało aż od świątecznych emocji oraz nabożnie powtarzanej mantry Hare Kryszna. Ludzie śpiewali, tańczyli, klaskali, składali pokłony. Trudno to opisać, ale było naprawdę podniośle i świątecznie.
A potem wkurzony rykszarz, który musiał czekać na nas aż 2 godziny odwózł nas do Mathury. Po drodze mijaliśmy rozświetlony domy i sklepy a w każdym paliły się lampki oliwne i świeczki. W naszym domo-hotelu rodzina też celebrowała Divali - wszędzie paliły się świeczki a chłopcy strzelali fajerwerkami.
Bo Divali to przede wszystkim święto świateł oraz fajerwerków. Cały wieczór, całą noc i kolejne dni i wieczory dzieci i dorośli puszczają z dymem taką ilość fajerwerków, rac, petard, wulkanów, że aż bolą uszy i wrażenie jest, jakby znowu była okupacja. Diwali trwa tak długo, jak starczy im fajerweków :) a każda rodzina kupuje ich ogromne ilości. Tej nocy słabo spaliśmy, bo strzelali wszyscy do bardzo późna i zaczeli od samego rana. Takie połączenie Bożego Narodzenia (lampki choinkowe) i Sylwestra w jednym :)