Drugi dzień pobytu W Jaipurze zapowiadał się bardzo ciekawie ze względu na atrakcje turystyczne, które na nas czekały. Mniejszą atrakcją było ciągłe nagabywanie nas ze strony rykszarza, abyśmy kupili sobie to garnitur, to porcelanę, a to strój penjabi. No cóż, taki urok, więc cały czas powtarzaliśmy, że się zastanowimy, a najpierw najważniejsze jest zwiedzanie.
I tak oto zaczęliśmy od kompleksu City Palace - to dosyć duża i okazała budowla z piękną architekturą i licznymi zbiorami do podziwiania. Nas najbardziej zainteresowało muzemu broni i strojów. Zarówno jedne, jak i drugie wyglądały bardzo egzotycznie i trudno pokusić się o przypomnienie sobie, czy takie maczety, tarcze i noże można zobaczyć np. w Europie. Napstrykaliśmy więc sobie fajnych fotek, po czym przeszliśmy na drugą stronę ulicy, aby zwiedzić Jantar Mantar - największe obserwatorium astronomiczne na świecie. To dopiero zrobiło na nas wrażenie. Widok gigantycznych przyrządów do pomiaru odległości na niebie lub do wyznaczania azymutu jest naprawdę imponujący. A do tego ten wielki zegar słoneczny,którego dokladność jest ustawiona co do 4 minut - trzeba przyznać, że tamtejsi uczeni i astronomowie byli nie w ciemię bici.
Dalej wyruszyliśmy do królewskich centofów, które służyły kiedyś jako stosy pogrzebowe miejscowych władców, a teraz stanowią jedynie obiekt dla zwiedzających. I tutaj znowu mogliśmy podziwiać misterne i piękne zdobienia, które wykuto w białym marmurze.
Tego dnia po raz pierwszy odczuliśmy także prawdziwy gorąc i choć na noc powietrze się przyjemnie ochładza, to za dnia w środku miasta panowało niezłe piekło, a wraz ze wzrostem temperatury rosło proporcjonalnie spożycie wody przez nas.
Kolejnym punktem na trasie był Amber Fort - kompleks pałacowy z olbrzymim fortem ustyuowany na wzgórzach za miastem. Widok i z dołu i z góry (kiedy już się wspięliśmy) był oczywiście piękny. Tutaj obejrzeliśmy liczne zakamarki, a po zejściu ze wzgórza pożywiliśmy się samosami z budki przy drodze. Mnie akurat nie za bardzo smakowały, ale Łukasz był zadowolony.
Nie zsotało nam dużo czasu przed zachodem słońca, a musieliśmy pędzić jeszcze pod Hawa Mahal (Pałac wiatrów), żeby zrobić obowiązkowe zdjęcie najczęściej obfotografowywanego obiektu w mieście. Ulica przy Hawa Mahal była tak zatłoczona, że utknęliśmy w niezłym korku, więc wysiedliśmy z rykszy dosłownie na minutę i popstrykaliśmy zdjęcia. Minuta wystarczyła, żeby zaczepił nas jakiś spzedawca z budki, który o dziwo zaczął do nas mówić łamanym polskim. Ba! zanim zdążyliśmy w ogóle otworzyć buzie do siebie nawzajem, on już zdążył do nas przemówić w naszym ojczystym języku. To się nazywa magiczna intuicja.
Uparliśmy się jeszcze, aby pojechać do świątyni Kryszny, która wcześniej była zamknięta i tam trafiliśmy na wieczorne modły oraz ciekawy bazarek z hinduskimi dewocjonaliami. Nie omieszkaliśmy zrobić małych zakupów, ale niestety nie doczekaliśmy się wewnątrz świątyni na odsłonięcie bóstw, choć zawodzące śpiewy zgromadzonych były coraz donioślejsze.
Wsiedliśmy więc w rykszę i ruszyliśmy do hotelu, aby wyspać się przed podróżą do Pushkaru. Zahaczyliśmy też o Mohan restaurant, aby zjeść pyszną i jak zwykle tanią (230 rupii) kolację.