No to jesteśmy na Goa. Na początku jednak zamiast plaż i słońca na początek wybraliśmy kolonialną stolicę stanu Goa - Panaji. To senne miasteczko, które można zejść piechotą w godzinę czy dwie z ciekawymi budynkami, pięknym kościołem Niepokalanego Poczęcia i smacznymi tanimi restauracyjkami. Jednak to trochę za mało na dzień, więc po nieudolnych poszukiwań oficjalnej informacji turystycznej (która okazała się budynkiem w trakcie rozbiórki), udaliśmy się na lokalny dworzec autobusowy, gdyż zamiast namolnych propozycji taksówki na Old Goa wybraliśmy autobus.
I był to dobry wybór, bo za 8 rupii (czyli 50 groszy od łba) po kilkunastu minutach byliśmy w Old Goa - czyli sercu portugalskiej kolonizacji tego terenu. Jest to malutkie miasteczko z kilkoma wielkimi zabytkowymi kościołami w środku, skupionymi na bardzo małej powierzchni. Najsłynniejszym jest Se Cathedral - czyli Katera (ciągle używana), która stojąc blisko morza miała być pierwszym widokiem, jaki zobaczą Portugalczycy dopływający do Goa.
Kościoły stare i piękne i bardzo blisko siebie, poprzeplatywane małymi muzeami (wstęp od 10 do 30 rupii) - więc warunki do zwiedzania świetne, jednak to pogoda najbardziej dawała o sobie znać. Był upał, zaduch, a Słońce prażyło jak na patelni.
Choć Old Goa to miejsce bardzo europejskie i dla wielu kojarzy się jeszcze z portugalską okupacją (trwającą do 1961 roku) to przede wszystkim Hindusi są turystami w tej miejscowości i to w ogromnych ilościach. Ludzi o jasnym kolorze skóry było tak niewielu, że jak zwykle w takich miejscach nie obeszło się bez kilkunastu a może i kilkudziesięciu próśb o zdjęcie razem z: dzieckiem, dziewczynami, chłopakami, całymi rodzinami. I zawsze conajmniej 2 zdjęcia, bo przecież osoba która robi zdjęcie też chce być na kolejnym. Maksymalnym przegięciem była kobieta, która ni stąd ni zowąd w Katedrze siedząc w ławce obok Agnieszki zarzuciła jej ręce na szyję, przyciągnęła do siebie i kazała mężowi zrobić kilka zdjęć.
Tak więc poobfotografowani, spoceni jak szczury, tym razem za 10 rupii podobnym busikiem wróciliśmy do Panaji. Ponieważ jednak zew plaży i oceanu był tak silny, uznaliśmy, że jedna noc w tym uroczym kolonialnym miasteczku wystarczy i ok godz. 16 tym razem już rykszą (za 50 rupii) spod naszego hotelu pojechaliśmy z powrotem na ten sam przystanek autobusowy. Tam po chwili znaleźliśmy już przeładowany autobus do Mapusy, naganiacz nasze plecaki wsadził do kabiny i po kilku minutach już byliśmy w drodze (10 rupii). Po 30 minutach dojechaliśmy do Mapusy gdzie przesiadka była prosta jak drut i znowu 10 rupii i droga na plaże Anjuna.
Anjuna to niegdyś oaza hipisów na Goa. A teraz tętniące transową muzyką turystyczna osada nad brzegiem morza. Nie mieliśmy żadnej rezerwacji więc wybraliśmy kierunek na lewo od autobusu - czyli w kierunku morza. Wzdłuż brzegu ciągną się sklepiki na przemian z restauracyjkami a w głębi pokoje, domki, namioty, szałasy, bambusowe chatki do wyboru do koloru. No i tak szliśmy. Na pokój z klimą (oj, tu to by się przydała) za 1500 rupii nad samym morzem się nie zdecydowaliśmy co okazało się bardzo dobrą decyzją. Gdyż po kilkudziesięciu metrach daliśmy się namówić jednemu z licznych naganiaczy, którzy zaczynają od propozycji kupna haszyszu a potem pytają się czy może potrzebujemy też pokoju. No jakby dla dwójki spoconych białych ludzi z plecakami na plecach palenie było ważniejsze niż zrzucenie bagażu i prysznic.
Tak więc słyszyły że nice room, 300 rupii i wielokrotnie później słyszane "looking is free" poszliśmy za Joshem w głąb zabudowań. Nie wyglądało to dobrze i już mieliśmy uciekać, gdy zatrzymaliśmy się przy ładnej, wyłożonej terakotą wyrandą. Po chwili przyszła właścicielka i pokazała nam pokój. No cóż za 300 rupii spodziewaliśmy się grzyba na ścianie i zimnej wody i karaluchów pod łóżkiem, choć naganiacz mówił, że clean room. Na nasze szczęście okazało się, że miał rację, bo pokoik czysty, świeżo wymalowany, łazienka najczystsza ze wszystkich jakie mieliśmy dotychczas, ciepła woda pod prysznicem non stop, nowiutka deska klozetowa i lodówka jeszcze w folii - czego więcej do szczęścia potrzeba. Więc ochoczo powiedzieliśmy tak, choć do momentu zapłacenia za pokój nie wierzyliśmy, że za 300 można dostać taki fajny pokój.
Środa to dzień słynnego na całą Goa pchlego targu, na który pognaliśmy, bo już się ściemniało. Droga do niego prowadziła przez piękną i długą piaszczystą plażę z restauracyjkami patrzącymi się na może i dudniącą muzyką trance. Na bazarze było ostro, bo sprzedawcy nachalni choć w trakcie pakowania. Oczywiście daliśmy się namówić na kilka rzeczy i nagle zostaliśmy z 500 rupiami w kieszeni, bo w Panaji nie udało się nam skorzystać z bankomatu. Tak więc zamaist na jedzenie udaliśmy się w morderczą drogę do bankomatu, który jest oddalony o dobre 15-20 minut drogi. Jednak udało się, finanse uratowane, więc pomimo zmęczonych stóp udaliśmy się na plaże w poszukiwaniu restauracji na kolację. Było ciemno, jednak zachmurzone niebo co chwilę rozbłyskało piorunami, gdyż nad morzem trwała w oddaleniu burza.
Po kolejmym morderczym spacerze nocą po plaży dotarliśmy do Cafe Liliput, gdzie daliśmy się uwieść Mojito z krzakiem. Za 160 rupii dostaliśmy kufel z mochito i wystającymi krzakami mięty. Oj, były to dobre i mocne drinki, a ich picie uprzyjemniały nam widoki piorunów uderzających na horyzoncie w morze (albo w zacumowane tam statki)