Tych mochito na plazy bylo wczoraj troche za duzo, bo po powrocie do naszego pokoju walczac z wlacznikiem pradu uszkodzilem go i cala noc przespalismy bez wiatraka. Bylo duszno, ale nie to bylo najgorsze, tylko zlosc Agi na mnie, przez co nie moglem pol nocy spac. Ale z rana stwierdzila ze sie wyspala i juz zerkala na mnie bardziej przychylnym okiem
Na szczescie sympatyczna wlascicielka naszego domku tylko wzruszyla ramionami na zepsuty wylacznik, wiec o 11 wsiedlismy do pierwszego autobusu w Anjunie, ktory mial przyblizyc nas do pieknych plaz Palolem - na samym poludniu Goa.
Jak zwykle bylo goraco jak diabli, a w swojej podrozy musielismy jechac az 4 autobusami. Jednak bez zadnych problemow, po 4 godzinach jazdy 4 autobusami dotarlismy na miejsce.
W Palolem wyjatkowo nie marnowalismy czau na szukanie pokoju, bo od Magdy i Michala, ktorych spotkalismy w Panaji dostalismy namiary na ich miejscowke, 50 m od autobusu. 800 rupii za czysty pokoj z balkonem i non stop goraca woda.
Oczywiscie, gdy wyszlismy na plaze od razu rozmarzylismy sie o domku na plazy, ktorych tam sporo, ale ceny to i 2250 rupii potrafia osiagac, a standard kiepski, zimna woda, wiatr chula, dach nieszczelny - tylko widok oszalamiajacy. Jednak stwierdzilsmy, ze tym razem zostaniemy w "miescie" - czyli 150 m od plazy.
Oczywiscie jeszcze zlapalismy troche slonca i drinka na plazy, powalczylismy troche z falami, a gdy zaszlo slonce wpadlismy w naszym Wavelet Beach Resort na Magde i Michala. Dla nich to byla ostatnia noc w Palolem przed dalsza podroza, wiec razem spedzilismy ten wieczor przy stoliku na plazy, popijajac mochito i zajadajac sie snajperem (czy jak jej po polsku) z barbekju.