Podobno w Indiach moze zdarzyc sie wszystko - w restauracji wylozy sie krowa, przejedzie cie ryksza, nie bedzie pradu przez pol dnia itd., ale dzisiaj z rana doswiadczylismy jeszcze jednego wymiaru hinduskiego rachunku prawdopodobienstwa wydarzenia zdarzen co najmniej dziwnych. Napisalam z rana, ale moze wlasciwszym okresleniem byoby o 3 w nocy.
Otoz historia przedstawia sie nastepujaco: spimy jak dwa aniolki zmeczeni nicnierobieniem:) a tu nagle z blogiego stanu wyrywa nas walenie do drzwi, bo pukanie to raczej nie bylo. Nie ten stopien subtelnosci - ze tak powiem. Z racji nietypowej pory bylismy w zasadzie nieprzytomni, wiec pomyslelismy, ze jest jakas emergency situation, pali sie czy kogos morduja... Lukasz otworzyl drzwi, a do pokoju wparowal nam kompletnie nacpany Hindus, ktory jak gdyby nigdy nic udal sie do naszej lazienki, zeby tam sobie obmyc twarz i rece. Wprawieni w totalne oslupienie obserwowalismy rozwoj wypadkow i tu o zgrozo! ten patalach chcial sie chyba wpakowac nam do lozka czy co, mowiac nieprzytomnym glosem i angielszczyzna wolajaca o pomste do nieba: "She loves me". Zagotowalo sie we mnie. "No jak ja ci zaraz love zrobie, to padniesz jelopie jeden".
Po tym oswiadczeniu Lukasz zaczal zdecydowanie wypraszac naszego napastnika z pokoju i trzeba przyznac, ze nie bylo to latwe zadanie, bo ten skubaniec belkoczac cos pod nosem, nie wygladal wcale tak, jakby chcial wychodzic. Myslalam, ze dojdzie do rekoczynow, ale na szczescie Lukaszowi udalo sie go wypedzic. Niestety, chociaz teraz wydaje sie to smieszne, ale w sordku nocy ta sytuacja mnie przestraszyla i musialam lyknac cos na uspokojenie, po czym zapadlismy w blogi sen.
Nad ranem mielismy sie wyprowadzic z naszego hotelu z powodu tego zajscia, ale zanim to mialo nastapic, Lukasz poszedl do wlasciciela, zeby go oswiecic, jakie to chamy chadzaja noca po hotelu. Wlasciciel przyznal, ze pierwszy raz cos takiego mu sie zdarzylo i ze dolozy wszelkich staran, aby sprawce wykryc i wyrzucic. Ostatecznie my zostalismy, a tego typa juz nie widzielismy.
Po tym ciekawym wstepie nastapil przyjemny dzien, w trakcie ktorego jak zwykle bylismy na plazy i poplynelismy lodka na wycieczke. W trakcie morskiej wyprawy zobaczylismy delfiny, ktore urzadzaly nam przepikeny pokaz w stadzie - coz to za pocieszne stworzonka. Pozniej odwiedzilismy Honeymoon bay - tak chlubna nazwe nosi uroczy kawalek piachu z wielkimi glazami przy brzegu, ktory jest zalewany w trakcie przyplywu.
Po poludniu dokonalismy jeszcze udanych zakupow bizuterii tybetanskiej i paru innych indyjskich gadzetow.
Teraz pora opisac nasza dzisiejsza kolacje. Po pierwsze, w lokalu spotkalismy czworke naszych rodakkow. Po drugie, wymarzylismy sobie tunczyka z grilla na kolacje i tutaj pierwszy raz rozczarowalismy sie hinduskim jedzeniem. Kurcze, to nie bylo dobre i dlatego postanowilismy nakarmic nim kota i psa, ktore przyplataly sie pod stolem. Teraz kiedy pisze te slowa, siedzimy w kafejce internetowej, tuz po kolacji i zapach obrzydliwego tunczyka nadal nam towarzyszy. A wiec pora, aby zabic to niemile wrazenie ostatnim drinkiem na plazy. Bye, bye Goa. We love you:)