No i stało się. Nasza podróż dobiegła do prawie samego końca.
Dzisiejszy poranek spedzilismy baraszkujac na straganach z cholerna cepelia w poszukiwaniu jakis sensownych upominkow, a w poludnie zjedlismy ostatni lunch w Big Bamboo - naszej ulubionej knajpce na plazy w Palolem. Slonce dzis palilo na maksa - mielismy wrazenie, ze z kazdym kolejnym dniem jest coraz mocniejsze. A moze to przez moje spalenie brzucha :) mialem takie odczucia.
Ale co dobre szybko się kończy, więc o 15 wsiedliśmy w taksówkę, która zawiozła nas (60 km) na lotnisko w Dabolim (czyli Goa Airport). Tam wsiedliśmy w całkiem nowego Airbusa A320 linii IndiGo, zdziwiliśmy się urodzie i wyglądowy stewardes, które za żadne skarby nie przypominały Hindusek choć pewno nimi byłe (jedna z nich miała nawet odznaczenie Miss Indigo) i polecieliśmy do New Delhi.
Linie IndiGo bardzo fajne, samoloty nowe, dziewczyny na pokładzie śliczne, tylko nie podają kawy ani herbaty, wieć Aga była nie zadowolona. Ale lądowanie po nocy w Delhi było bardzo miękkie. Lot był przyjemny. Potem jednak, było tylko gorzej.
Okazało się, że wyladowaliśmy na terminalu T-1 - który jest położony o dobre parę kilkometrów od głównego terminala T-3, skąd odjeżdża metro do miasta. Na szczęście mieliśmy boarding pass na poranny lot, więc Pan z obłsugi darmowego shuttla (jak masz bilet) wydrukował darmowe bilety i po dosyć długiej jeździe autobusem dotaliśmy do terminalu T-3.
Tam udaliśmy się na metro do miasta, oczywiście czekała nas rewizja osobista i skanowanie plecaków przed wejściem na peron. Po dotarciu na stację New Delhi musieliśmy przesiąść się na metro, więc kolejna rewizja osobista i skanowanie plecaków. Potem jeszcze jedna przesiadka z metra na metro i wylądowaliśmy na Pahar Ganji - miejscu, z którego zaczynalismy 18 dni temu naszą podróż.
Plecaki nam ciążyły niemiłosiernie, a do tego w metrze próbowałem wyciągnąć kasę z bankomatu i się nie udało, więc stres nam dał się trochę we znaki. Jednak w miarę szybko drugi czy trzeci "hotel" czy gesthouse podal rozsądną cenę i nawet podobno ma mieć ciepłą wodę. Tak więc za 700 rupii (których nie mieliśmy) dostaliśmy w miarę czysty pokój w zasyfionym hotelu, z tak brudnym prześcieradłem, że od razu wyciągneliśmy śpiwory.
Ja za to udałem się na nocne poszukiwania bankomatu, bo ten obok też nie działał. Po 10 minutach dotarłem na dworzec kolejowy, gdzie w drugim bankomacie dopiero udało się mi wyciągnąć kasę na nocleg i coś do przegryzienia na kolację - bo już prawie północ była.
Jak się okazało w pokoju nie było ciepłej wody, ale interwencja u obsługi sprawiła, że choć ja będę miał ciepły prysznic.
A teraz 6 godzin snu przed nami i droga z powrotem na lotnisko: 2 przesiadki, 2 kontrole osobiste, 2 skanowania plecaków i będziemy na "Odlotach". I tak skończy się nasza pierwsza wyprawa do Indii.