Po leniwym dniu w Cebu, gdzie czekaliśmy na samolot na Palawan, wreszcie ruszyliśmy z miejsca i przenieśliśmy się na kolejną wyspę. Już na lotnisku pan z obsługi zachwalał nam Palawan i kazał koniecznie odwiedzić El Nido, które cieszy się sławą raju na ziemi. No cóż, pożyjemy, zobaczymy.
Po około godzinie lotu wylądowaliśmy w Puerto Princesa, na małym lotnisku, gdzie jest tylko jedno stanowisko odbioru bagaży, a Łukasz szybko wypatrzył, że ściany zdobi plakat z podobizną dwóch poprzednich gubernatorów tego miasta, którzy byli poszukiwani za morderstwo i za których wyznaczono po 1 mln php nagrody.
Szybciutko wzięliśmy tricykla i pojechaliśmy do hostelu, w którym podobno czekał na nas pokój. Hostel Dallas Inn można polecić z czystym sumieniem. Za 600 php malutka, skromniutka dwójka - czysta i z miłą obsługą, niestety bez ciepłej wody. Mieliśmy tu spędzić 2 noce, ale szybko okazało się, że nasze plany zostały pokrzyżowane. W samym Puerto wiele atrakcji nie ma, ale wszyscy przeważnie z tego miejsca robią sobie wyprawę do podziemnej rzeki. Jako że pogoda ostatnimi dniami popisuje się coraz lepszymi ulewami, okazało się, że wycieczki do podziemnej rzeki są z dnia na dzień odwoływane. Dodatkowo żeby się tam dostać, trzeba załatwić specjalne pozwolenie, bo tylko ściśle określona liczba osób dziennie może doświadczyć tej atrakcji. Wynajęliśmy skuter i pojechaliśmy do biura, żeby przekonać się, jak to będzie z tymi pozwoleniami na następne dni. A tam kolejna nieciekawa informacja: pozwolenia najwcześniej zostaną wydane w poniedziałek, a wycieczka może odbyć się we wtorek. Oznaczałoby to, że mamy tu siedzieć przez 2 dni i czekać w nadziei, że nie będzie lało, wiało i wszystko się uda. Nie z nami takie numery:)
Zdecydowaliśmy, że następnego dnia wyjedziemy do El Nido, a podziemną rzekę zrobimy w drodze powrotnej, czyli w przedostatni dzień naszej wyprawy.
Tymczasem upewnienie w swojej genialnej decyzji ruszyliśmy na skuterowy objazd po miejscowych atrakcjach. Wspomnę jeszcze o pogodzie. Nie było słońca, tylko chmury i chmury oraz przeświadczenie, że w każdej chwili może zacząć padać.
Na pierwszy ogień pojechaliśmy na Emerald Beach - piękną połać białego piachu nad szmaragdowym morzem. No cóż, gdyby dodać do tego choć promień słońca, efekt byłby pewnie powalający. Ludzi jak na lekarstwo, a my powłóczyliśmy się smętnie, brodząc w morzu w wodzie po kolana. Nawet zdjęcia jakieś takie niespektakularne, bo tak szaro wszystko wychodziło.
Żeby podkolorować trochę wrażenia, zajrzeliśmy na farmę motyli, z której najbardziej zapadającym w pamięć wrażeniem pozostanie martwa jaszczurka z wyjadanymi przez muchy oczami, którą dumnie eksponowali właściciele farmy. Ale motyle też były ładne...
Kolejna atrakcja na naszej trasie to farma krokodyli, gdzie było o wiele ciekawiej, bo w życiu nie widzieliśmy tak wielkich gadów, które były tak blisko, miały ogromne szczęki, a największe ważyły po pół tony i wyglądały jak prawdziwe bydlaki. Oglądaliśmy je ze specjalnych platform zawieszonych nad krokodylami. Można też było wziąć krokodyla na ręce i zrobić sobie z nim zdjęcie. Oczywiście, dotyczyło to młodych sztuk w wieku ok. 1 roku. Co nas raziło przy tym procederze, to że panowie trzymali te egzemplarze gadów w małych pojemnikach, a ich szczęki były sklejone taśmą izolacyjną. Naprawdę, krokodyl ma średni ubaw, będąc w takiej sytuacji.
W drodze powrotnej Łukasz stwierdził, że zmieni trasę i będziemy wracać inną drogą do miasta. Wyczytał też gdzieś ostrzeżenie, że na tej drodze jest zerwany most, więc nie wiedzieliśmy, jak daleko uda nam się zajechać. W rzeczywistości okazało się, że zerwanych mostów było więcej, a ich rolę pełniły drewniane kładki, po których samochody nie miały żadnych szans przejazdu. W takich chwilach można naprawdę docenić skuter. Co prawda, przed jednym z takich mostów musiałam zejść, bo motor zapadł się w błoto do połowy kół, ale ostatecznie udało nam się dotrzeć do głównej drogi i wrócić do miasta. Wieczorem powłóczyliśmy się po miejscowym nadmorskim deptaku i zajrzeliśmy do lokalnej restauracji, gdzie grał zespół na żywo. Wcześniej zrobiliśmy jeszcze zakupy na jutrzejsze śniadania, bo nie będziemy mieli czasu niczego z rana poszukać. Przecież o 9 wyjeżdżamy do El Nido.