Jedną z podstawowych aktywności w El Nido jest nurkowanie i island hopping, czyli wycieczki łódką na okoliczne wyspy, w trakcie których można się poopalać, posnorkować i zobaczyć ciekawe miejsca na większych i mniejszych wysepkach. Zasadniczo są 4 takie wycieczki: każda ma inny plan odwiedzanych miejsc. Nie zmienia się tylko jedno – lunch przygotowywany na jakiejś piaszczystej bezludnej plaży, na który składa się grillowana ryba, ryż, sałatka i świetny ostry sos sojowy. Oczywiście, jedzenie szykują osoby, które płyną na łódce jako tzw. organizatorzy.
Z rana niespodzianką było dla nas słońce, które oświetliło pięknie El Nido i pozwoliło nam wreszcie obejrzeć jego piękne położenie. Samo miasteczko jest malutkie i otoczone strzelistymi wapiennymi skałami, które robią piorunujące wrażenie i nadają koloryt krajobrazowi. Wszystkie okoliczne wyspy wyglądają mniej więcej podobni, są to wystające z wody wielkie skały wapienne, porośnięte zielenią i otoczone turkusowo-szmaragdową wodą oceanu. Przypominało nam to trochę wyspy w Tajlandii, ale trzeba przyznać, że filipińskie bronią się na ich tle doskonale, bo są naprawdę zniewalające.
Zaopatrzeni w nasz własny sprzęt nurkowy udaliśmy się na małą charakterystyczną filipińską łódeczkę, która jest wyposażona w bambusowy dodatkowy stelaż w postaci 3 belek przymocowanych po dwóch stronach łódki, przez co na morzu łódź wygląda niczym jakiś sprytny owad z długimi odnóżami, ale dzięki temu stabilność drewnianych łajb jest o wiele większa.
Wsiadając, zdążyliśmy się nawet nasmarować filtrem, bo słońce naprawdę zaczynało palić. Poza nami płynęło jeszcze 7 osób oraz 2 miejscowych, którzy w razie potrzeby mogli zastąpić ster, żagiel i sam statek:)
Wystarczyło, żebyśmy wypłynęli za cypel, którym otoczone jest El Nido, a naszym oczom ukazały się okropne wiszące nad powierzchnią wody ciemne chmury. Oczywiście, szybko okazało się, że w tym kierunku mamy właśnie płynąć, bo tam znajdowała się sekretna laguna, nasza pierwsza destynacja. Było fajnie, do momentu kiedy zaczął na nas padać siarczysty deszcz, nic nie było widać, a wskoczenie do wody w jakiejś sekretnej lagunie było ostatnią rzeczą, która nam się marzyła. A jednak łódka pruła fale, nie zważając zupełnie na okoliczności. Trzeba przyznać, że zrobiło się także o wiele chłodniej niż to było godzinę wcześniej na słońcu.
No cóż, zapłacone, trzeba pływać. Jeszcze w deszczu wyskoczyliśmy do wody, która okazała się ciepła i jako pierwsi z Łukaszem popłynęliśmy szukać sekretnej laguny. Posiedzieliśmy w wodzie naprawdę długo, zanim następni do nas dołączyli. W najpłytszym miejscu kąsały jakieś cholerne ryby, czego doświadczyłam na samym początku. Sama laguna była dosyć głęboka, a dodatkowo można było wpłynąć do małej jaskini, która znajdowała się na końcu. Spędziliśmy tu prawie godzinę i na szczęście zaczęło się rozpogadzać, a my popłynęliśmy dalej.
Deszcz postanowił nas jednak jeszcze podręczyć, bo kiedy nasz organizator zarządził, że płyniemy na jakąś plażę, na której będziemy mieli lunch, zaczęło znowu lać i to jeszcze bardziej niż za pierwszym razem. Myślę, że wszystkim było zimno, zwłaszcza że nie mieliśmy nic suchego, a na sobie stroję kąpielowe.
Na małej plaży było pod drzewem małe miejsce, gdzie stało coś w stylu kamiennego grilla. Właśnie tam grillowano ryby i kawałki wieprzowiny. Nasi nawet gotowali ryż. Trzeba przyznać, że jedzenie było świetne, a zwłaszcza genialny sos sojowy, w którym znajdowały się jakieś tajemnicze dodatki.
Najedzeni oczekiwaliśmy tylko jednego, że polepszy się pogoda, a dzień nie będzie stracony. Tak też się stało. Po południu wyszło nieśmiało słońce, dzięki czemu ostatni punkt wyprawy, czyli pobyt na Commando Island okazał się całkiem przyjemny.
W sumie na opaleniznę nie było co liczyć, a jedyne o czym marzyliśmy to ciepły prysznic w naszej chatce nad brzegiem morza.