Niezłomnie postanowiliśmy realizować kolejne toury wycieczkowe, których w sumie jest 4. Na dzisiaj wzięliśmy ten oznaczony literką "c".
Nie chcąc zapeszać, spoglądaliśmy niepewnie w niebo, bo pogoda zapowiadała się bardzo dobrze. Jednak może lepiej nie mówić tego głośno i patrzeć, jak rozwinie się sytuacja. Tak też zrobiliśmy.
Tym razem oprócz nas, na jeszcze mniejszej niż wczoraj łódce, znalazła się rosyjska para z Władywostoka, która świętowała swój miesiąc miodowy. Wstyd się przyznać, ale nie wiedzieliśmy dokładnie, gdzie jest Władywostok. Tę niekompletną wiedzę szybko uzupełniliśmy, ale dopiero po powrocie z wycieczki.
Towarzyszył nam też nasz "kapitan" - o dosyć specyficznym uzębieniu, które mogło odstraszyć wszelkie dzikie bestie oraz jego syn. Uff, a już sobie myślałam, jak ten filigranowy staruszek zdoła sam z nami poradzić, przygotować lunch itd. Po zapakowaniu prowiantu odbiliśmy od brzegu i popłynęliśmy oglądać kolejne miejscowe cuda krajobrazu.
A pogoda... Piękne słońce, błękitne niebo, a chmury wysoko nad nami, co wróżyło, że powinno być dobrze przez cały dzień.
Przy takim słońcu wreszcie mieliśmy szansę zobaczyć, jak piękny kolor ma morze, bo mieniło się szmaragdowo i turkusowo, obmywając białe plaże na mijanych wyspach i wysepkach.
Najbardziej emocjonującym i jak się później okazało niebezpiecznym punktem wyprawy okazało się wpłynięcie na sekretną plażę. Wcześniej nie dowiadywaliśmy się niczego na ten temat, więc podeszliśmy do tego jak do każdego innego punktu w morskich wycieczkach. Okazało się, że wejście na sekretną plażę to wąska dziura w ścianie skalnej, w którą z impetem tłukły szalone fale. Żeby przepłynąć ten otwór, trzeba chwycić się śliskich skał i wypatrzyć moment, w którym fala nie zalewa całego otworu, waląc wściekle w nasze plecy i pchając nas na skały. Teraz już wiedzieliśmy, dlaczego popłynął z nami syn naszego "kapitana". Pokazywał nam w miarę "bezpieczny" sposób na przepłynięcie, choć i tak poobijaliśmy się na tych skałach, bo nie da się uniknąć choćby jednego uderzenia wielkiej fali. Wieczorem przeczytaliśmy w przewodniku, że płynięcie w to miejsce, kiedy są fale, kończy się zazwyczaj wypadkami i lepiej nawet nie myśleć o takich wyczynach.
Widocznie, to nie były maksymalne możliwości morza, bo ten punkt wycieczki przeżyliśmy i byliśmy bardzo zadowoleni, że udało nam się dostać na malutką łachę piachu ukrytą za skałami.
Godziny mijały, a pogoda utrzymywała się w swoim pięknym słonecznym wydaniu. Mieliśmy już niemal pewność, że dzisiaj żadna kropla deszczu nie przeszkodzi nam w eksplorowaniu kolejnych wysepek.
Jedną z nich, a zarazem ostatnią w planie dzisiejszej wycieczki była Helicopter Island. Naprawdę warto ją zobaczyć chociażby dla szerokiej, nieskazitelnie białej plaży, która świetnie wychodzi na zdjęciach w towarzystwie turkusowej wody.