W trakcie każdej wyprawy przychodzi taki dzień, kiedy Łukasz postanawia wypożyczyć motor i zorganizować objazd bliżej nieokreślonym szlakiem w bliżej nieokreślonym celu:)
I właśnie dzisiaj klamka zapadła, nie było żadnych wymówek, motor wziąć trzeba i ruszać w drogę. Wstępnie Łukasz opracował plan, który zakładał jazdę na północ, żeby zobaczyć piękną plażę na odludziu, a później dalszą jazdę na wschód i zatoczenie koła wokół tej części wyspy. Ten plan został szybko zweryfikowany przez pogodę, a później przez stan miejscowych dróg.
Ledwo wyjechaliśmy z El Nido, a zaczęło lać jak z cebra, więc szybciutko założyliśmy nasze niezawodne kapoki. Po drodze mijaliśmy lotnisko, które jak się okazało, jest trakcie budowy i być może w niedalekiej przyszłości będzie można do El Nido dolecieć z Manili.
Mimo deszczu nieustępliwie parliśmy do przodu. Mijaliśmy małe wioski, pola ryżowe i wszędzie uśmiechniętych ludzi, którzy pozdrawiali nas z daleka. Im jednak dalej, tym gorzej wyglądała droga, a wreszcie w ogóle się skończyła i zaczęliśmy podskakiwać na wybojach oraz omijać wielkie koleiny wyżłobione przez strumienie wody płynącej tędy w trakcie deszczu.
Wszelkie niedogodności rekompensowały zjawiskowe widoki, które cieszyły nasze oczy. Jechaliśmy w stronę morza, więc oczekiwaliśmy, że gdzieś na horyzoncie pojawi się jakieś błękitne pasmo. Zamiast tego mieliśmy przed sobą podjazd pod stromą górę drogą, w której koleiny sięgały powyżej kolan. Nie udało się tego zrobić za jednym zamachem, więc musiałam zejść, a Łukasz dzielnie wjeżdżał. Oczywiście, z drugiej strony czekał nas zjazd po nie mniej stromej górze. Stąd było też już widać morze, co oznaczało, że nasz cel znajdował się niedaleko.
Sama końcówka drogi była naprawdę paskudna, a najgorzej było przed samą plażą, na którą jechaliśmy, bo nagle droga tonęła w błocie.
Po jednej stronie ułożono trochę kokosów obok siebie jako kładkę dla pieszych, ale przejazd motorem czy to po kokosach, czy po tym błocie, niekoniecznie musiał okazać się pełnym sukcesem. I tak się właśnie stało. Motor ugrzęznął w błocie, a my razem z nim. Ledwo go wyciągnęliśmy. Wreszcie zaparkowaliśmy na upragnionej plaży, która była zupełnie opustoszała. Naszą uwagę zwróciła willa wybudowana nad brzegiem plaży. Ogrodzona, samotna willa, do której dostępu strzegły druty kolczaste. Była to ostatnia rzecz, której się spodziewaliśmy w takim miejscu. Przecież nie ma tu nawet normalnej drogi. Nie mam pojęcia, jak tu można dojechać samochodem, zwłaszcza w porze deszczowej, kiedy deszcz leje jako oszalały.
Fantazja ludzka nie zna jednak granic i oto mieliśmy szanse zobaczyć, jak ktoś się ładnie urządził na bezludnej pięknej plaży.
Przeszliśmy się z jednego końca na drugi i postanowiliśmy, że nasza wycieczka dobiegnie końca w tym miejscu, bo dalsze przedzieranie się przez wyspę zajmie nam chyba jeszcze całą noc.
Niestety, musieliśmy przeprowadzić motor przez kokosową drogę. I po raz drugi niestety, nie było to łatwe. Motor znowu ugrzęznął, a Łukasz poparzył sobie nogę rurą wydechową. Upaćkani błotem wsiedliśmy na naszą maszynę i ruszyliśmy w drogę powrotną. Nie padało, a droga była całkiem znośna. Patrzyliśmy na ludzi pracujących w polu przy zbiorach ryżu, na dzieci bawiące się przy wiejskich drogach i na przeładowane autobusy, które wiozły tony ludzi i pakunków.
Po drodze nie uszedł naszej uwadze znak sugerujący drogę do ładnej plaży. Po chwili wahania skręciliśmy w wąską drogę, ale jak się okazało, do plaży nie dotarliśmy, bo wygrało z nami błoto. W pewnym momencie droga zamieniła się bagnisko i nawet siła rozpędu naszego motoru nie pokonała tej błotnej brei. Przy okazji wpadliśmy do rowu pełnego błota, a przygnieceni ciężarem motoru naprawdę mieliśmy już serdecznie dosyć plaży i wycieczek na dzisiaj.
O ile na kokosowej drodze byliśmy upaćkani, teraz byliśmy uwalani błotem niemal do pasa. Na dodatek nie daliśmy rady podnieść i utrzymać motoru, bo co chwila zagrzebywał się w błocie.
Kiedy wreszcie minęła nasza niemoc i ponownie usiedliśmy na siedzeniach, motor po dopaleniu zaczął wydawać z siebie dziwne odgłosy. No pięknie, tego nam jeszcze tylko brakowało. Do El Nido mamy jeszcze z 1,5 godz. jazdy, a nasz motor ledwo zipie. Jechaliśmy w milczeniu, ale nasze myśli były podobne: "oby dojechał i się nie rozkraczył", "o kurcze, trzeba go jakoś umyć, bo od razu zobaczą, że coś się stało", "trzeba będzie pewnie zapłacić za naprawę" itd.
Motor dojechał, ale zanim go oddaliśmy, przeprowadziliśmy obowiązkową toaletę. Obmyliśmy się w morzu, żeby nie było śladów po naszym niefortunnym wypadku i powycieraliśmy trochę motor. Wydawał się nawet w porządku, ale kiedy go zwracaliśmy, patrząc na inne motory stojące w wypożyczalni, zdałam sobie sprawę, że nasz jest uświniony w najwyższym stopniu i odróżnia się od pozostałych nawet mimo naszego mycia.
Ten dzień z pewnością zapamiętamy na długo, ale najważniejsze, że tradycji stało się zadość i samodzielna wycieczka w nieznane została zaliczona.